Wyjątkowo wczoraj nie zdążyłam zapisać snu więc dziś uzupełniam. Szczęście, że nie uleciał z pamięci...
We śnie siedziałam na wiadukcie kolejowym przy stacji w Libiążu pilnując jakiegoś niemowlęcia - kilkumiesięcznej (8, 9 miesięcy) dziewczynki. Początkowo nie za bardzo się tym przejmowałam i spokojnie patrzyłam jak mała lata od barierki do barierki i obserwuje przejeżdżające co chwilę pod nami pociągi. Nagle jednak zdałam sobie sprawę, że jesteśmy wysoko a dziewczynka jest na tyle mała, że mogłaby się przecisnąć między szczeblami barierki. Wzięłam ją więc na ręce i razem obserwowałyśmy kolejny pociąg. Pociąg już dojeżdżał wiaduktu gdy nagle ... wyparował, zniknął. Dziewczynka wcisnęła mi głowę w ramię, chyba przestraszona.
Oficjalnie pociąg zderzył się z czymś i wykoleił się ale nie było śladu po zdarzeniu, żadnych szczątków, nic. Miałam zamiar zejść po schodach prowadzących na stację i zaglądnąć, czy przypadkiem nie ma jego pozostałości pod wiaduktem ale zerknęłam na schowaną w moich ramionach dziewczynkę - nie chciałam narażać dziecka na traumę gdyby faktycznie pod wiaduktem leżały trupy pasażerów, tym bardziej, że na stację zaczęły ze wszystkich stron napływać... zakonnice.
Cofnęłam się zeszłam z wiaduktu na ulicę. Katem oka zauważyłam, że na torach leży jakaś gęsta, ciemna maź. Krew? Stwierdziłam, że zostawię dziewczynkę w domu i zaraz wrócę, sprawdzić co się dokładnie stało. Musiałam jednak wcześniej do domu dotrzeć.
Było ciemno a ulicami sunęły zakonnice. Wybrałam skrót między drzewami by szybciej dotrzeć do celu ale okazało się, że jest cały zarośnięty uschniętymi krzakami.Nagle krzaki przede mną zostały oświetlone sztucznym, żółtym światłem. Odwróciłam się przestraszona - gdyby to był samochód nie miałabym gdzie uskoczyć. Na szczęście był to tylko jadący powoli rower więc. Zaczęłam przedzierać się przez krzaki by zejść z drogi rowerzyście. Na tym zakończył się sen.
Dziś snu nie pamiętam.
Dziś snu nie pamiętam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz