We śnie szłam przez miasto z grupą ludzi. Okolica była opustoszała a wszędzie widoczny był gruz i kawałki szkła. Niedługo miał zapaść zmrok.
Byłam jedną z nielicznych osób które miały jakiekolwiek pojęcie co się dzieje - pracowałam jako badaczka w centrum eksperymentalnym gdy wirus na naszym oddziale wymknął się spod kontroli. Większość towarzyszącej mi grupy wiedziała tylko tyle, że na ich oczach spełnia się koszmar znany z horrorów - miasto zostało opanowane przez armię zombie które w każdej chwili mogły nas zaatakować. A niektórzy nie wiedzieli nawet tego - zdawali sobie jedynie sprawę z faktu, że miasto znajduje się w stanie wojny a napastnicy nie znają litości.
Dostrzegając przerażenie cywili uznałam, że warto przynajmniej stworzyć wrażenie, że mamy szansę się obronić - panika nie przyniosłaby nic dobrego. Zasugerowałam więc byśmy ukryli się w jednym z opuszczonych wieżowców, w mieszkaniu w którym jak wiedziałam znajduje się dość zaawansowany technicznie a tym samym nietypowy... teleskop. Skłamałam, że urządzenie jest bronią przygotowaną specjalnie na takie okazje.
Gdy dotarliśmy na miejsce skierowałam teleskop na okno, tak by "broń" automatycznie wypaliła w razie gdyby zombie próbowały się tamtędy dostać. Cywile uwierzyli. Atmosfera lęku lekko osłabła a w pewnej chwili nawet moi współpracownicy przestali siedzieć jak na szpilkach.
Nagle do drzwi ktoś zapukał i do mieszkania wtoczył się ranny dwudziestolatek. Zaśmiał się, że jakaś napalona dziewczyna go ugryzła i uciekła i spytał co tu robimy. Zerknęłam na korytarz i upewniwszy się, że wciąż jest bezpiecznie kazałam gościowi siedzieć cicho(by nie sprowadził na nas groźnej armii) i zajęłam się jego raną. Szybko odkryłam, że został zarażony i pozostało mu niewiele życia. Ukryłam jednak ten fakt przed resztą grupy, posyłając tylko porozumiewawcze spojrzenie współpracownikom którzy zrozumieli co mam zamiar zrobić choć nie wydawali się zadowoleni.Wiedzieli, że chcę dowiedzieć się o epidemii jak najwięcej by znaleźć rozwiązanie inne niż nawalankę.
Zapytałam chłopaka jak się czuje a on, wciąż w dobrym nastroju odparł, że jest głodny a gdy dałam mu trochę jedzenia ze swoich zapasów odparł, że smakuje jak papier. Wirus zaczynał działać. Nie byłam pewna jak długo chłopak będzie w stanie wytrwać ale nie dawałam mu więcej niż 4 dni zanim straci kontrolę i zacznie zabijać. A wtedy trzeba go będzie odstrzelić.
Mijały godziny (było tak jakby ktoś przewinął taśmę), nadszedł kolejny dzień. Szczęśliwie nasza kryjówka nie została odkryta.
Przez większość czasu obserwowałam chłopaka i sprawdzałam jego stan, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o chorobie. W mieszkaniu była lodówka w której pozostało trochę, po części przeterminowanego już ale wciąż zdatnego do spożycia jedzenia. Dałam chłopakowi kilka rzeczy do spróbowania.Ten jadł chętnie ale wciąż twierdził, że jedzenie nie ma smaku a dodatkowo zamiast się nasycić robił się coraz bardziej głodny i słabł w oczach. Dobry nastrój go jednak nie opuszczał pomimo głodu i bólu.
Drugiego dnia stan chłopaka pogorszył się do tego stopnia, że postanowiłam podzielić się z nim informacją o moim planie. Przyznałam, że żyje wciąż tylko dlatego, że mam nadzieję na znalezienie sposobu na zatrzymanie albo przynajmniej złagodzenie choroby ale nie pozostało już wiele czasu i jeżeli nic nie wymyślę za maksymalnie 48h czeka go śmierć z rąk moich współtowarzyszy - wtedy bowiem "zacznie zarażać" jak to określiłam nie chcąc mówić wprost, że przemieni się w krwiożerczą bestię której ugryzienie jest zgubne w skutkach. Ku mojemu zaskoczeniu chłopak stwierdził, by zabić go już teraz. Moi towarzysze poruszyli się ale kazałam im zachować spokój i odparłam, że wciąż jest nadzieja.
Trzeciego dnia wciąż próbowałam podawać chłopakowi różne rzeczy, wierzyłam bowiem, że jeżeli w porę znajdę sposób na dostarczenie jego organizmowi energii będzie mógł on kontynuować istnienie bez konieczności atakowania ludzi. W kuchni znalazł się między innymi kawałek surowego mięsa które miało zostać upieczone. Zanim jednak tak się stało chłopak, z zażenowaniem stwierdził, że owo mięso smakowicie pachnie. Uśmiechnęłam się i zachęciłam go by je spróbował. Długo się wahał, znajdował różne wymówki zapytał nawet o zarazki. A ja odparłam - twój obecny stan jest gorszy niż jakakolwiek salmonella. Zdajesz sobie sprawę, że zostało ci mniej niż 24 godziny życia jeżeli czymś się nie pożywisz? Jeżeli surowe mięso pachnie dobrze być może to właśnie jest rozwiązanie. Chłopak zjadł kawałek.
Przez chwilę wydawało się, że sytuacja została opanowana. Od razu mogłam zauważyć, że mięso chłopakowi smakuje a jego organizm już zaczął pobierać potrzebne do życia składniki bo policzki chorego nabrały rumieńców. Odwróciłam się by wyjąc z lodówki kolejną porcję. Wówczas za sobą usłyszałam gwałtowny ruch i odwróciłam się. W samą porę by uniknąć ataku chłopaka. Otrzymałam tylko drobne zadrapanie w ramię a zombie z impetem uderzył w ścianę.
Hałas przyciągnął uwagę moich współpracowników. Przez chwilę gapili się na nas, najwyraźniej nie wiedząc co robić. "No dalej, na co czekacie? Zastrzelcie go." - rzuciłam, usuwając się z linii strzału i wysysając krew z otrzymanej rany. Chwilę później rozległy się strzały a chłopak padł martwy. Mężczyźni patrzyli na mnie z niepokojem ale przepłukałam usta wodą i opanowanym tonem wyjaśniłam, że nie jestem zakażona bo w porę oczyściłam ranę.
A przynajmniej taką miałam nadzieję...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz